Hammer Film i wszystkie ofiary hrabiego Drakuli. Przegląd cyklu

Po sukcesie komercyjnym Przekleństwa Frankensteina (1957) brytyjska wytwórnia Hammer nabrała wiatru w żagle i wkrótce zaczęła taśmowo produkować kolejne gotyckie horrory, które to szybko stały się jej wizytówką. Najsłynniejszą serią, zaraz za przygodami Barona Victora Frankensteina, była ta opowiadająca o hrabim Draculi, w którego przez lata wcielał się nieodżałowany sir Christopher Lee. Dziki, bezwzględny, emanujący arystokratyczną aurą i seksapilem. Hammerowa interpretacja słynnego krwiopijcy, mimo że zupełnie inna niż ta od amerykańskiego Universal Pictures, szybko stała się ikoniczna. W ramach serii powstało w sumie dziewięć filmów, z których, co prawda, nie wszystkie trzymały równy poziom, jednak zawsze imponowały zawartymi w nich pomysłami oraz, zwłaszcza w późniejszym czasie, przełamywaniem gatunkowych konwencji. To właśnie z tego powodu postanowiliśmy wrócić do świata Hammera z kolejną wyliczanką (co uczyniliśmy z gościnnym udziałem Jakuba Krysiaka z Wieczornego Seansu Filmowego). Zapraszamy do lektury, ale przede wszystkim do oglądania.

Piotr Kuszyński


1958 – Horror Draculi (Terence Fisher) – Marta Płaza

Terence Fisher nie miał wątpliwości, co do tego, jaki jest najważniejszy element wampirycznych historii. Ujął to w ten sposób: „Mój największy wkład w rozwój mitu Drakuli polegał na wydobyciu ukrytego elementu seksualnego tej historii. Moment, gdy Dracula gryzie ofiarę, to punkt kulminacyjny doświadczenia seksualnego”. O ile sam kultowy krwiopijca zyskiwał na bezwstydności z każdą kolejną odsłoną serii, o tyle już pierwsza była wyraźnym sygnałem zmiany. Skoro film w Stanach był dystrybuowany pod tytułem Horror Draculi, by uniknąć pomyłek z Draculą (1931) Toda Browninga, to zestawmy na moment teatralnego Belę Lugosiego z rozkosznie nonszalanckim Christopherem Lee, zatapiającym kły w obfitych dekoltach dam, którym cały akt zdaje się sprawiać subwersywną przyjemność. Co ciekawe, Anglik, pojawiając się na planie u Fishera, rzekomo nie znał poprzednich aktorskich wcieleń postaci hrabiego, co miało mu pomóc w wykreowaniu nowego typu antybohatera. Wciąż osadzonego w gotyku i szlachetności, ale też już coraz bardziej otwierającego się na nową epokę, która miała nadejść wraz z rewolucją obyczajową; bo hammerowej serii z pewnością sprzyjały okoliczności historii. Jednak dla samego Lee, który przygotowując się do roli, raczej pochłaniał strony literackiego pierwowzoru niż pierwsze filmowe adaptacje, postępujące odstępstwa od wersji Stokera mówiąc delikatnie, nie były na rękę. „Moim największym żalem zawsze było to, że nigdy nie byłem w stanie przedstawić hrabiego dokładnie tak, jak opisał go Bram Stoker. Zawsze wynikało to ze słabych scenariuszy i braku wyobraźni u ludzi, którzy nigdy nie wydawali się w pełni rozumieć potencjału tej historii” – w swoim rozgoryczeniu był nieskrępowany. Jednak trzeba przyznać, że wersja Fishera zgrabnie łączy obydwa media, oddając należny hołd powieści, z której wyciąga fabularny szkielet. Opakowuje go wystawnymi, firmowymi dekoracjami Hammera, gotyckością wylewającą się z przestrzeni, kostiumów i aktorskiej maniery, ale też pomysłowymi fabularnymi twistami jak, chociażby rzeczywistym celem przybycia Jonathana do zamku hrabiego.


1960Narzeczone Draculi (Terence Fisher) – Piotr Kuszyński

Narzeczone Draculi to dość osobliwa pozycja w serii, bowiem nie tylko nie uświadczymy w obsadzie Christophera Lee, ale i samej postaci Draculi. Mówi się, że aktor wtedy odmówił z obawy o typecasting (od którego ostatecznie i tak nie uciekł). Warto jednak mieć na uwadze fakt, że Lee nigdy nie krył swojego niezadowolenia z faktu, że filmy o Draculi nie mają zbyt wiele wspólnego z literackim pierwowzorem. To z tego powodu aktor notorycznie odmawiał powrotu do tej roli przy każdej kolejnej okazji (a że zazwyczaj włodarzom Hammera udawało się przekonać go do zmiany zdania, to już zupełnie osobna kwestia) i podobnie mogło być i w tym przypadku. Faktem jednak jest, że producenci postanowili nie zatrudniać innego aktora do roli Draculi, a zamiast tego stworzony został scenariusz, w którym znany z poprzedniej części profesor Van Helsing (w tej roli, jakżeby inaczej, Peter Cushing) mierzy się z innymi wampirami. Sam Dracula zostaje jedynie wspomniany pobieżnie w napisach zdobiących wstęp filmu i, rzecz jasna, w tytule, przede wszystkim po to, by nadal przyciągać gawiedź do kina. Głównym złym tej odsłony jest niejaki Baron Meinster, który jest naprawdę ciekawą postacią, choćby z tego powodu, jak bardzo różni się od swojego poprzednika. To nie surowy i dominujący hrabia w średnim wieku, a obdarzony urodą cherubinka bawidamek, wprawiony manipulant, który potrafi w swojej przyszłej ofierze wzbudzić sympatię, czy też współczucie. Wcielający się w Meinstera David Peel doskonale odnalazł się w tej roli. Nie byłbym też sobą, gdybym nie wspomniał dodatkowo o Van Helsingu, który jest tutaj najciekawszą postacią i chyba moją ulubioną interpretacją tego bohatera. Szarmancki, opanowany, ale gdy trzeba, rasowy twardziel, czego dowodzi scena prezentująca, jak zniwelować fatalne skutki ugryzienia przez wampira. Jest to Hammer u swojego szczytu, z ciekawą historią i doskonałą scenografią i w zasadzie jedyne czego filmowi zabrakło, by podbić serca maniaków pulpy, to właśnie wspomnianego na początku Christophera Lee. To przez jego nieobecność Narzeczone Draculi są nie tyle niedoceniane, ile pomijane i niewliczane czasami jako część serii. Nie popełnijcie tego błędu.


1966 – Dracula: Książę ciemności (Terence Fisher) – Marcin Zembrzuski

Najbardziej staroświecki z hammerowych filmów o Drakuli, w czym też jego specyficzny urok. Przede wszystkim jest to powrót Christophera Lee do swojej ikonicznej postaci, której truchło, jak się okazuje, spoczywa sobie cierpliwie w trumnie czekając tylko aż ktoś niechcący (sic!!!) upuści nań odrobinę swojej krwi. Wówczas, z pomocą swojego złowieszczego sługi, które strzeże rzeczoną trumnę w cudownie upiornym zamczysku, hrabia powróci, aby po raz pierwszy od 10 lat znowu siać terror. Scenariusz filmu bazuje na świetnie pomyślanej konstrukcji – całą opowieść można podzielić na dwie wyraźnie różne części, które doskonale się zaziębiają. Pierwsza jest tak bardzo klasyczna narracyjnie i stylistycznie – niespieszne tempo, brak przemocy, dużo dialogów, które spokojnie pchają akcję do przodu, a przy tym sporo suspensu – że można odnieść wrażenie, iż oto przed nami jakiś zakurzony horror Universala z lat 40. Wówczas oglądamy perypetie grupki angielskich turystów, którą okrutne fatum (i nie tylko) zsyła na drogę prowadzącą do zamku legendarnego wampira. Przypomina to przyglądanie się muchom, których ignorancja i ciekawość sprawiają, że same pchają się do możliwie największej pajęczyny w okolicy. Druga połowa filmu to z kolei kwintesencja gotyku – postaci odwiedzają niesławny zamek, w którym rozdzielają się, aby za chwilę zacząć błądzić w jego ciemnych korytarzach i tajemniczych komnatach. A następnie ginąć, rzecz jasna. Później akcja przenosi się jeszcze do klasztoru, ale charakter wykorzystania filmowych lokacji nie zmienia się – wszystko tu jest pięknie labiryntowe i bazuje na obserwacjach gubiących się i znikających postaci, na które poluje Dracula. Co ciekawe, wampir nie wypowiada ani słowa, cała gra pana Lee opiera się na mimice i gestykulacji, co stanowi kolejny element wyróżniający film z tłumu. Nie ma tu też miejsca na postać Van Helsinga (jeśli nie liczyć samego początku streszczającego poprzednie wydarzenia), mimo że Peter Cushing pojawił się na chwilę na planie. Fragmenty z nim wycięto, uznając za zbędne. I słusznie, gdyż postać tradycyjnego łowcy wampirów nie jest tu do niczego potrzebna. Suspens, tajemnica i stylowa forma są w pełni wystarczające.


1968 – Powrót Draculi (Freddie Francis) – Marta Płaza

Piszę te słowa będąc tuż po przedpremierowym seansie Nosferatu (2024). Choć produkcja Roberta Eggersa niekoniecznie przypadła mi do gustu, to skłoniła do rozważań na temat tego, czym właściwie dla mnie jest idealny wizerunek wampira? Czy byłby to Hrabia Orlok przypominający bardziej rozkładającego się trupa niż standardowego krwiopijcę, czy może jednak klasyczny Dracula namiętnie wbijający kły w damskie dekolty? Po powtórnym seansie filmu Francisa wybór mógł być tylko jeden: nie ma to, jak erotyczne szaleństwo pulsujące w figurze wampira. Choć Eggers oczywiście również opowiada o represjonowanej seksualności, w jego wizji więcej jest romantycznej śmierci niż tej pysznej frywolności i wigoru, które charakteryzowały Powrót Draculi. Film wyróżniający się nie tylko na tle kina wampirycznego, ale i samego hammerowego cyklu. Ze wszech miar niepoważny, wyzwolony i efektownie bawiący się wizerunkiem wampira-kochanka, wpisuje postać Draculi w erę rewolucji obyczajowej i nowego rodzaju kina. Christopher Lee gra tak jakby na równi ze scenariuszem uczył się Notatek o kampie Susan Sontag, zdjęcia skrzą się giallową paletą barw, dziewczyny chętnie prezentują swoje wdzięki, ochoczo wyczekując wampira w swoich sypialniach, a w karczmach piwo i dwuznaczne żarciki leją się strumieniami. Trudno powiedzieć w jakim stopniu ten nastrój filuternej zabawy w podteksty był zamierzonym działaniem Francisa, a o ile po prostu wypadkową wydarzeń z końcówki lat sześćdziesiątych. Faktem jest, że zestawiając go z wizualną teatralnością typową dla produkcji Hammera, dostajemy film nie traktujący siebie zbyt poważnie ani w dialogach, ani w korzystaniu z wampirycznego dekorum. Dracula znowu powstał z grobu i nie marnuje czasu na sentymenty.


1970 – Skosztuj krwi Drakuli (Peter Sasdy) – Antoni Urbanowicz

Trójka małomiejskich bogaczy poszukuje kolejnej porcji perwersyjnych rozrywek dla ukojenia znękanej nudą burżuazyjnej duszy. Z chęcią więc przyjmują propozycję lokalnego lorda-satanisty (poznanego rzecz jasna w burdelu), żeby wskrzesić samego Draculę. W trakcie ceremoniału nasz ulubiony hrabia zostaje przywrócony do żywych, jednakże zostaje to dokonane kosztem życia lorda, co nie leży w interesie Draculi. Wampir postanawia wkrótce dokonać okrutnej zemsty na pozostałej przy życiu trójce, a użyje w tym celu… ich własne dzieci. Brzmi klawo, co nie? A czy takie to jest w praktyce? Zdecydowanie bardziej na tak, choć nie bez pewnych bolączek. „Skosztuj krew Draculi” jest radosnym beneficjentem polityki stopniowego zwiększenia sleazu w produkcjach Hammer Films w latach 70. Jest brutalniej niż zwykle, a szatana czuć tu jak należy. Zahipnotyzowane przez Dracule nastolatki przypominają o wypranych mózgach wzorowych białych przedmiejskich dzieciaków z bandy Mansona. Użycie zaś w scenariuszu postaci trójki krezusów, którzy pod płaszczykiem iście ojcowskiej przyzwoitości skrywają w sobie odpowiednią porcję hipokryzji i wynaturzenia, nosi w sobie znamiona społecznego komentarza. Oglądanie walki krwiopijcy mitycznego z krwiopijcami ekonomicznymi to po prostu czysta przyjemność. W tym samym czasie, brakuje tutaj niestety odważniejszego odpięcia wrotek w kwestii samego wampirycznego lore, przez co Dracula ponownie wstaje z grobu, ponownie grasuje w krzakach, ponownie szczerzy kły i ponownie kończy jak kończy. Nie ma w tym pozornie niczego złego, bo w końcu Christopher Lee urodził się dla tej roli, ale na tym etapie serii przydałoby się jednak nieco zrekonfigurowąć jego postać, a do wampirycznego uniwersum dołożyć nowe, świeże elementy, których jeszcze wcześniej nie widzieliśmy. Może i nie ma co się też zbytnio czepiać, bo zanim wpadnie nam to do głów, to film się już dawno skończy, zaś uśmiech na twarzy wciąż będzie się utrzymywać. Po prostu fajna, krwista rozrywka!


1970 – Ukąszenia Drakuli (Roy War Baker) – Aleksander Biegała

W szóstej odsłonie cyklu historia ogniskuje się na dwóch braciach – Paulu i Simonie oraz pięknej Sarah. O ile pierwszy z młodzieńców ma powodzenie u kobiet i wykorzystuje tę dogodność na każdym kroku, o tyle drugi, odznaczający się nienagannymi manierami i spokojnym usposobieniem, jest jego całkowitym przeciwieństwem. Nieświadoma prawdziwego oblicza bawidamka Sarah kierunkuje swoje uczucia właśnie w jego stronę, natomiast całkowicie oddany jej Simon stara się zrobić wszystko, by dziewczyna w końcu przejrzała na oczy. W tym samym czasie, w zamku umiarkowanie oddalonym od ich miasteczka, odradza się demoniczny hrabia Dracula. Paul, z powodu uwiedzenia córki burmistrza, zmuszony jest opuścić rodzinne strony, lecz na swoje nieszczęście trafia do zamku tego upiornego konesera mroku i ludzkiej krwi. Sarah wraz z Simonem, wbrew ostrzeżeniom okolicznych mieszkańców, postanawia odszukać niepoprawnego uwodziciela…

Jeśli przed obejrzeniem Ukąszenia Draculi nieco o nim poczytacie, okaże się, że to jeden ze słabszych ogniw serii, cechujący się wtórnymi pomysłami i przewidywalną fabułą, zaś samo wskrzeszenie wampirycznego demona aż woła o pomstę do nieba (a raczej piekła). Z jednej strony trudno nie zgodzić się z osobami zarzucającymi produkcji Roya Warda Bakera powyższe mankamenty, jednakże z drugiej to najbardziej krwawa i dynamiczna odsłona spośród wszystkich wchodzących w skład cyklu, natomiast niepokojąca figura geometryczna w postaci trójkąta bohaterów jeszcze bardziej podbija i tak pierwszorzędnie wygenerowane napięcie. Sam hrabia Dracula również wyróżnia się na tle wcześniejszych epizodów. Odgrywający tę kultową postać Christopher Lee mówi bowiem tak dużo, że jakby połączyć w całość wszystkie jego kwestie z poprzednich filmów, ich ilość nie dorasta do przysłowiowych pięt liczbie wypowiedzi występujących w Ukąszeniu.

Choć główny antagonista jest tutaj wyjątkowo rozgadany, główni bohaterowie ciekawie nakreśleni, a dynamizm produkcji na tyle intensywny, że z powodzeniem mógłby wspomóc niejeden film akcji, największa zaleta dzieła i tak tkwi w jego scenografii oraz urokliwości zatrudnionych aktorek. O ile bowiem obraz biegnie na złamanie karku, o tyle wszechobecna czerwień, której wyraziste oblicze rozlano na suknie, świece, zasłony i pościel, w zestawieniu z wcielającą się w Sarah Jenny Hanley, odzianą dodatkowo w eleganckie błękitne nakrycie, tworzą niezwykle ciekawy kontrast na gruncie barw. Dzięki takiemu zabiegowi Ukąszenie Draculi to nie tylko stylowa mroczna baśń pełna krwawego temperamentu, lecz przede wszystkim najbardziej estetyczny epizod spośród wszystkich części serii.    


1972 – Dracula A.D. 1972 (Alan Gibson) – Jakub Krysiak

Siódmy obraz hammerowskiego cyklu o Draculi przenosi akcję do swingującego Londynu początku lat 70. w konwencji sensacyjnego kryminału z elementami grozy zainspirowanego sprawą Wampira z Highgate, która w swoim czasie elektryzowała brytyjską opinię publiczną. Powracający po 12 latach od ostatniego występu w serii Peter Cushing raz jeszcze wciela się w doktora van Helsinga stając w szranki z tytułowym wampirem o upiornej twarzy Christophera Lee. Dokładnie 100 lat po tym jak w XIX wieku van Helsingowi udaje się  unicestwić Draculę przebijając jego serce grubą szprychą koła powozu, co sam, kompletnie wyczerpany, przypłaci własnym życiem, inny krwiopijaca Johnny wykorzystuje jego pra-prawnuczkę by apiać wskrzesić transylwańskiego wąpierza. Alan Gibson w Draculi A.D. 1972 skonfrontował żądnego krwi wampira nie tylko z potomkiem jego odwiecznego nemesis, ale również z całym ruchem społeczno-kulturowych przemian na Wyspach poprzedniej dekady. Umiejscowienie wydarzeń we współczesności oraz wykorzystanie rewelacji ekscytujących społeczeństwo przyniosło skonstaniałemu serialowi gotyckiej grozy tak upragniony powiew świeżości.  Cholernie stylowo wystrojeni młodzi Brytyjczycy, uliczki londyńskiego Soho rozświetlone neonami oraz funkowa ścieżka dzwiękowa otaczają należącego do poprzedniej epoki hrabiego Draculę, którego hipnotyzująca groza przeszłego stulecia roztacza się w scenach w opuszczonym kościele, gdzie rezyduje antagonista oraz na spowitym mgłą sąsiednim cmentarzu. I naprawdę sporo frajdy sprawia obserwowanie świata, w którym brytyjscy hipisi urządzając czarną mszę przywołują do życia kilkusetletniego wampira, a Scotland Yard z pomocą kościstego antropologa przygotowują nań obławę. Cushing oraz Lee w ikonicznych dlań rolach są jak zwykle klasą samą dla siebie, odpowiednio dystyngowani, chłodni i jednocześnie pełni pasji i namiętności dzielą ekran z gwardią młodych gniewnych do których należą fantastyczni Stephanie Beacham jako potomkini van Helsingów, Christopher Neame jako uwodzicielski wampir Johnny Alucard oraz w drugoplanowej roli pociągająca Caroline Munro. Zupełnie przekonująca są reżyserska stylowość Gibsona wskrzeszającego przedwieczne zło o przekrwionych oczach i ostrych kłach w sercu współczesnej metropolii, które sprawiają, że Dracula A.D. 1972 to przyjemny kawałek klasycznie gotyckiego horroru z zachowaniem zeitgeistowego klimatu.              


1973 – Szatański plan Drakuli (Alan Gibson) – Aleksander Biegała

Londyn. Jeden z najemników będących na usługach brytyjskich tajnych służb infiltruje pewną willę usytuowaną nieopodal miasta. Podczas inwigilacji jest świadkiem satanistycznego rytuału, któremu przewodzi czterech wysoko postawionych przedstawicieli państwowych. Tuż przed śmiercią spowodowaną rozległymi ranami, udaje mu się poinformować swoich zwierzchników o całym zajściu. Do sprawy oddelegowany zostaje jeden z czołowych pracowników Scotland Yardu – inspektor Murray, który z miejsca sugeruje, aby niezwłocznie skontaktować się z ekspertem w dziedzinie okultyzmu i czarnej magii – doktorem Van Helsingiem. Mężczyźni podejmują współpracę. Ponadto dodatkową pomoc w śledztwie oferuje urocza wnuczka doktora, Jessica. Po dokonanych ustaleniach okazuje się, że za spiskiem kryje się największy adwersarz Van Helsinga – hrabia Dracula…

Szatański plan Draculi, choć uchodzi za jeden z najsłabszych epizodów serii, jest wyjątkowy przynajmniej z trzech powodów. Po pierwsze, to ostatni film, w którym w rolę demonicznego wampira wciela się legenda popkultury i jedna z najbarwniejszych ikon wytwórni Hammer – Christopher Lee. Po drugie, to jedyny obraz spośród wszystkich wchodzących w skład cyklu, gdzie typowy horror ustępuje miejsca kinu sensacyjnemu. I wreszcie po trzecie, to właśnie w tej części – w głównej roli żeńskiej – możemy oglądać Joannę Lumley. Dla przeciętnego widza przywołana osobowość filmowa może i nie uchodzi za szczególnie rozpoznawalną, lecz na gruncie kulturalnym sprawa wygląda już zdecydowanie inaczej. Lumley jest bowiem nie tylko aktorką, ale również modelką, pisarką i obrończynią praw człowieka i zwierząt, dzięki czemu za swoją działalność charytatywną w 1995 roku została odznaczona Orderem Imperium Brytyjskiego, zaś siedem lat później rangą damy komandora tejże nagrody. Ponadto wcieliła się w postać jednej z pensjonarek alpejskiej posiadłości Blofelda w szóstej odsłonie przygód Jamesa Bonda – W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości (Peter Hunt, 1969) i ciotki Jordana Belforda w Wilku z Wall Street (Martin Scorsese, 2013).

Szatański plan Draculi, jak wspomniałem już wcześniej, bardziej przypomina sensację niż horror, jednakże najlepsze fragmenty obrazu Alana Gibsona to te, które wzbudzają strach i niepewność. Wystarczy wyszczególnić chociażby atak wampirzyc na inspektora Murray’a w podziemiach willi czy rytuał, jaki odprawia hrabia Dracula w końcowych minutach filmu. Jest tu jeszcze pewien szczególny detal. Pamiętacie unicestwianie wampirów przy pomocy czosnku, krzyża czy kołka? W tym epizodzie  pojawiają się stylowe srebrne kule.  


1974 – Legenda siedmiu złotych wampirów (Roy Ward Baker) – Mateusz R. Orzech

W 1974 roku brytyjskie studio Hammer, jak również hongkoński Shaw Brothers zmagali się ze spadkiem zainteresowania ich produktami na międzynarodowym rynku. Shawowie mieli jeszcze przed sobą ponad dekadę działalności, lecz Hammer znajdował się ówcześnie w okresie schyłkowym. Aby się ratować oba studia poszukiwały możliwości rozszerzenia swoich katalogów, co doprowadziło do skrzyżowania ich dróg i wynikło dwiema koprodukcjami: Shatter oraz Legendą siedmiu złotych wampirów. Brytyjczycy chcieli wykorzystać popularność kina kung-fu do zrewitalizowania serii o Draculi; Hongkończycy natomiast pragnęli zainteresować swoim stylem i aktorami Europę i Stany Zjednoczone, próbując powtórzyć niedawny sukces Wejścia smoka z Brucem Lee.

Niestety żadne ze studiów nie miało najmniejszego pojęcia, jak wygląda proces tworzenia filmów w kraju koproducenta. Filmowcy Hammera nagrywali obraz równocześnie z dźwiękiem i dialogami; w Hongkongu jednak ten sposób kręcenia był zwyczajnie nieekonomiczny. Wpierw nagrywano obraz, a dźwięk dodawano w postprodukcji, co ułatwiało wydawanie filmów w różnych wersjach językowych (mandaryńskiej, kantońskiej i innych). Spór zaogniły doniesienia o konfliktach na tle rasowym. Liczne osoby twierdziły, że niektórzy członkowie brytyjskiej ekipy – w tym sam Baker – byli uprzedzeni wobec Chińczyków, często na nich wrzeszczeli i arogancko się zachowywali*. Strona Shawów wyraziła też niezadowolenie ze scen akcji, uznając, że Baker nie nadaje się na ich reżysera. W pewnym momencie uznano wręcz, że wszystkie sekwencje kung-fu powinny zostać nakręcone od nowa, pod nadzorem wyłącznie hongkońskiej ekipy. Do realizacji tego pomysłu nie doszło, a sam Baker w wywiadach wyraził przekonanie, że sceny sztuk walki spod jego ręki wyglądały lepiej niż te, jakie mogliby nakręcić Chińczycy. Po latach twórcy nabrali do Legendy… większej sympatii i nawet Baker miło wspominał pracę w Hongkongu oraz nie szczędził słów pochwały dla Chianga i scenografa Johnsona Tsao.

Mimo realizacyjnych potknięć i fabularnych kuriozów, produkcja prezentuje się jako intrygujący mariaż gatunków oraz pierwszy horror kung-fu. Opowieść o przybyciu Draculi do Chin, gdzie opętuje ludzi, korzysta z pomocy tytułowych złotych wampirów oraz niewolników zombie jest pełną akcji i dość sporej epickości (dodanej przez shawowską stronę) pozycją. W filmie zabrakło jednak Christophera Lee, niechętnego – po zmiażdżeniu przez krytykę dwóch poprzednich obrazów o transylwańskim krwiopijcy – powrotowi do roli. Zastąpił go pozbawiony charyzmy poprzednika John Forbes Robertson. Główną gwiazdą strony brytyjskiej był Peter Cushing. Mimo że miał on 60 lat osobiście brał udział w scenach akcji. Fani Shawów zobaczyli zaś w drugiej roli głównej jedną z największych lokalnych gwiazd: Davida Chianga, któremu partnerowała Szu Shih.

Film odniósł wielki sukces komercyjny w Singapurze i osiągnął całkiem przyzwoity wynik finansowy w Wielkiej Brytanii. W Hongkongu natomiast produkcja spotkała się z dość chłodną recepcją widowni i nie zarobiła zbyt wiele, choć nie poniosła zupełnej komercyjnej klęski. Prawa do dystrybucji w USA znalazły się w posiadaniu Warner Bros., które zarobiło miliony dolarów na shawowskim Niezwyciężonym zawodniku i na współpracy z Golden Harvest przy Wejściu smoka. Mimo tego – prawdopodobnie z powodu niechęci do wydawania czegokolwiek spod szyldu Hammera, osiągającego wtedy mizerne wyniki finansowe w Ameryce – Warner Bros. sprzedało prawa do dystrybucji malutkiej firmie. Ta zupełnie przemontowała film pozbawiając go jakiegokolwiek sensu oraz możliwości zarobku.

*Acz wszystko wskazuje na to, że perfekcyjnym współpracownikiem był Peter Cushing, który zapraszał do swojego hotelowego pokoju Davida Chianga, gdzie razem trenowali sceny.

Teksty zbiorowe kinomisyjnej załogi i przyjaciół.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*